2012-03-16
  Rok 1944_ Smak syberyjskiej szyszki

  • Matka wypłakała za nim łzy. Ci, którzy powrócili po roku z Syberii opowiadali, że Zenek jest ciężko chory. Wrócił po ponad dwóch latach. Wynędzniały i schorowany. To historia Zenona Szajewskiego z Komarowa, który w kopalni na Uralu wydobywał węgiel.

    Wydał go Ukrainiec Eugeniusz Szarga. Znali się przed wojną. Nawet przyjaźnili się, chociaż dzieliło ich 13 lat różnicy. Mieszkali przecież obok siebie. W 1939 r. tak jak większość Ukraińców z Komarowa, Szarga wyjechał z rodzicami do ZSRR. Wrócił w 1944 r. jako żarliwy komunista. Wtedy spotkali się po raz drugi.
    To było tuż przed Nowym Rokiem. Zenon Szajewski (ur. 1926 r.) poszedł do brata stryjecznego Franciszka Bednarskiego pomóc przy maszynie. Franciszek ps. „Reneta" był porucznikiem Armii Krajowej. W stodole zabrało się jeszcze kilku innych młodych chłopaków. Szykowali się do młócenia, kiedy ktoś krzyknął: „Kawaleria na dworze!". Zerwali się do ucieczki. Udało się to tylko Franciszkowi Bednarskiemu, który uciekł do chałupy, narzucił na plecy starą derkę, wyskoczył przez okno na podwórek sąsiada i na jego koniu pograł hen, w pola. Resztę zatrzymano. Oprócz Zenona Szajewskiego także Janka Bednarskiego, Franciszka i Michała Niezgodów, Czesława Mazura. Wszyscy walczyli w partyzantce.
    - Dobę trzymali nas w budynku starej poczty w Komarowie. Było tam już z 30 mężczyzn z Komarowa i Śniatycz. Potem popędzili nas do Krynic. Tam był punkt zborny. Było tam już kilkuset chłopów. Uformowali kolumnę i popędzili nas pieszo do Tomaszowa. Kto nie mógł iść dostawał od eskortujących ubeków kolbą. Najbardziej pobici jechali na wozach. UB liczyło pewnie, że organizacja zorganizuje jakąś akcję aby odbić tylu więźniów - mówi Zenon Szajewski.
    Nic takiego się nie stało. Do Tomaszowa przybyli 5 stycznia 1945 r. Dwa tygodnie trzymano ich „cybularnii", osławionym więzieniu UB. Ciężko było. Szajewski jakoś nie chce o tym opowiadać. Macha ręką, robi wykręty.
    - A co tu opowiadać - mówi od niechcenia - Tam nie żałowali nam. Leli czym popadnie, po parę godzin, w kilku. Czesław Józefko nie miał centymetra białej skórki, tylko całą siną, tak go pobili. Biedak, leżał tydzień czasu i nie mógł się ruszyć. Pytali: gdzie mamy schowaną broń, kto jest dowódcą, w jakich akcjach uczestniczyłem.
    Po dwóch tygodniach badań Szajewskiego i innych załadowano na samochody i przewieziono do więzienia na zamku w Lublinie. Nocą zapakowano do bydlęcych wagonów. Nie wiedzieli gdzie jadą. Szeptali między sobą: „Na stratę nas wiozą, na stratę wiozą".
    Jechali dwa tygodnie. W ciasnocie, brudzie, smrodzie i zimnie. Część osób nie miała wierzchnich ubrań. Kiedy ich aresztowali nie myśli o ciepłych paltach. Niektórzy nie przetrwali podróży. Zmarli z głodu i wycieńczenia.


    Jak kret
    - Zajechaliśmy na Syberię. Miałem na sobie futro i buty „tyszowiaki", ciepłe, wielgachne aż za kolana. Dojrzał mnie kapitan sowiecki, podbiegł i wymachując pistoletem krzyczał: „Takoje u tiebia miech i sapagi, jobut twojumać! Snimaj ich!" Za porządne buty dostałem brezentowe trepy, za futro zniszczony płaszcz - opowiada pan Zenon
    Trafił do łagru Nagorno, potem Samoświet a następnie do Połowinki. Pracował w kopalni węgla, w tunelu tak wąskim, że ci którzy cierpieli na klaustrofobię dostawali obłędu. W ciągu 8 godzin musiał wyrobić normę - skruszyć 3 tony węgla. Kto nie wyrobił normy tam w dole, musiał odpracować tego samego dnia na górze, na stacji np. ładując na wagony drewno i węgiel.
    - Chłopi ze wsi dawali sobie radę z normą, ale ci ze szlachetnych ludzi jak lekarz czy ksiądz nie przyzwyczajeni do ciężkiej pracy fizycznej padali jak muchy - wspomina.
    Po roku pobytu w kopalni myślał, że i na niego przyszedł koniec. Zachorował na płuca. Trafił na miesiąc do ambulatorium. Medyk, poczciwy Gruzin, spojrzał na jego młodą twarz (miał wtedy 19 lat) i powiedział: „Szajewski ja Cię odratuje". Dotrzymał słowa.
    Potem także było ciężko. Paczki, które przychodziły do nich z Czerwonego Krzyża, Sowieccy strażnicy rozkradali. Od czasu do czasu rzucili jakiegoś suchara lub podrzędnego papierosa. Najbardziej dokuczał głód i brak witamin. Z niecierpliwością czekali na wiosnę, kiedy mogli najeść się pokrzywy i młodej trawy.
    - Do dziś czuję smak młodej syberyjskiej szyszki. Była najlepszym lekarstwem na szkorbut. Najlepszym i jedynym - opowiada.
    Dyscyplinę w łagrze utrzymywały mordercze apele. Bywało, że stali w 45 stopniowym mrozie po 3-4 godziny, tak ich liczyli. W nie ogrzewanych barakach mieszkali po 60-70. Spali na drewnianych kojcach bez siennika. Za poduszkę robił podgłówek z deszczułki. Za kołdrę kofajka.
    - I choć pracowaliśmy przy wydobyciu węgla nie mogliśmy przemycić nawet grudki węgla, aby sobie rozpalić pod piecem, tak nas rewidowali ci z konwoju. Zabierali nam i sami palili tym w piecach.


    Za własowców
    - Bić nas nie bili. Trzeba było dostosować się do sytuacji. Staży Rusini byli w porządku. Powiedziano im, że jesteśmy Niemcami z Polski. Byli potem zdziwieni, że jesteśmy Polakami. W łagrze byli i prawdziwi Niemcy. I wie pan, tak naprawdę ich lepiej traktowano. Dostawali więcej chleba i ryb. Otrzymywali paczki - wspomina Szajewski.
    Naczelnikiem łagru był ruski człowiek, ale poczciwy. Na początku września 1947 r. przyszedł do ich lagru i mówi: „Ameryka się o was upomniała. Chcą was wymienić na Własowców. O już prędko wrócicie do waszego kraju. Kto jeszcze może niech się trzyma".
    - Po raz pierwszy pojawia się nadzieję, że może przeżyjemy tą katorgę - wspomina pan Zenon - Rzeczywiście wkrótce przywieźli tych własowców. Przyjechali jak magnaci, w futrach, dobrze ubrani, z zegarkami na rękach. Tutaj im wszystko to zabrano. Nie mogli się z tym pogodzić. Byli zaszokowani. Powtarzali, że muszą coś zrobić. Pewnego dnia podpali szyb w kopalni. Kto się nie spalił, ten się udusił. Zginęło ich wtedy z 80 chłopów.
    Łagier opuścił 20 października 1947 r. Ludzie jakoś nie potrafili się cieszyć. Nie wierzyli, że to już koniec. Jechali w wagonach i gadali, że może wiozą ich do innego łagru, a może gdzieś w nieznane aby zastrzelić. Tu na Uralu, słyszeli już o Katyniu i losach Polskich oficerów.
    - Jechaliśmy pociągiem głodni, aby jak najszybciej dojechać do Polski. Żywiliśmy się tym, co ludzie wrzucili nam po drodze do wagonów. Uwierzyłem, że jadę do Polski i odzyskam wolność dopiero, gdy dojechaliśmy do Brześcia. Tam nas witano. Staliśmy tam dwa tygodnie, dwa kolejne tygodnie w Białej Podlaskiej. Spaliśmy w starej szkole i czekaliśmy na kwity, aby móc za darmo dojechać do swoich miejscowości. Żywiliśmy się tym, co przyniosły nam baby. Jak już otrzymałem darmowy przejazd, wsiadłem w pociąg i przyjechałem do Komarowa, w ciągu doby.



    Polska skóra

    Hieronim Szajewski, młodszy o dwa lata brat Zenona pamiętnego dnia krzątał się na dworze w obejściu, kiedy siostra Alfreda zaczęła krzyczeć: - Hierooonek! Zenek wrócił!
    - Boże jak on wyglądał. Obraz nędzy i rozpaczy - Hieronim zacina się. „Pan zaczeka chwilę, aż mnie puści. Nie mogę, nawet po latach" -usprawiedliwia się. Mija dobra chwila zanim zaczyna opowiadać dalej. Wtedy przez ponad rok nie wiedzieli czy on żyje. Ci, co wrócili rok wcześniej mówili, że jest ciężko chory i nie wiadomo czy przeżyje. Matka wiele łez za wypłakała. Potem przez dwa lata znowu wieści nie było. Choć nikt głośno tego w domu nie mówił, myśleli, że nie żyje.
    - Wrócił w wojskowym, ruskim, obstrzępionym płaszczu z którego wisiały nitki. Na nogach miał buty ze „spancyrka", podeszwy z brezentu. Ważył ledwo z 40 kilogramów. Uratował go dr. Peter, który zabronił mu jeść - opowiada Hieronim
    - Szedłem przez wieś w tej kufajce. Słyszałem za placami, jak ludzie mówili: „Patrzcie, idzie jakiś sowiecina". Kiedy stanąłem w progu mieszkania ojciec zbladł. Po chwili ani to zapytał ani stwierdził : „To nie ty Zeniu? Potem był płacz - wspomina pan Zenon
    Wyleczył go dr. Janusz Peter autorytet z Tomaszowa Lubelskiego. Spojrzał na niego i mówi: „bracie twój organizm jest już na schyłeczku, ale my ci tu jakoś pomożemy. Postaramy się". Skierował go na badania, zakazał dużo jeść.
    - No i jadłem po troszeczku, często i jakoś ten organizm wyleczył. Potem nawet od tego jedzenie się roztyłem, tak nie mogłem się polskimi kartoflami nasycić. Cztery lata złaziła mi ta ruska skóra. Gruba od syberyjskiego mrozu i ciemna od pyłu węglowego. Cztery lata czekałem na polską - mówi
    Kiedy trochę wydobrzał pojechał do urzędu rejonowego do Zamościa zameldować się. Wszedł grzecznie, przedstawił się, pokazał dokumenty z Rosji. Urzędnik, który siedział w pokoju gdy spojrzał na dokumenty wycedził przez zęby : „Toś ty sk..., jeszcze z tej Syberii wrócił!"
    - Podarł mi ten dowód. Miałem przez to kłopoty, kiedy starłem się rentę. To był jeden dokument. Dopiero niedawno otrzymałem potwierdzenie z ambasady rosyjskiej, że byłem w lagrze. Czy mi się czasami Ural? Pewnie, że śni, ale, o czym tu opowiadać - macha ręką - To łaska Boska, że przeżyłem i wróciłem. Lekarze mówią mi teraz że mam płuca zamglone. Ale to nie z papierosów, ale od tego dymu. Garb mi rośnie, ot i tak dobrze, że się jeszcze kołaczę.


    © Robert Horbaczewski

    Więcej opowieści w albumie:

    ”